Kruchość stali. Coco Chanel o sobie
Mówiła, że życie dyktatorki to sukces i samotność, że trzeba mieć „kruchość stali”, by przetrwać. 2 czerwca do księgarń trafi polski przekład autobiografii Coco Chanel. Piękne wydanie zilustrowane przez Karla Lagerfelda.
Był rok 1946. Zima. Chanel przebywała w Saint-Moritz, szwajcarskim kurorcie, do którego ściągały rzesze miłośników śnieżnego szaleństwa. Ona, „wulkan z Owernii”, którą powojenny Paryż uznał przedwcześnie za wygasły, znalazła się pośród śniegu, mrozu i bieli, która zawsze była jednym z jej ulubionych kolorów. Bez pracy, bez zajęcia, siedziała jak na szpilkach.
„Dobrowolnie udała się na wygnanie do Engadine, wahając się przed powrotem na rue Cambon, czekając na zmianę losu. Czuła, że dogoniła ją przeszłość, pochwycił odnaleziony czas, panią de Guermantes krawiectwa, panią Verdurin epoki nagle jej nieznanej — Francji czasów de Gaulle’a…”. Tam znalazł ją Paul Morand, francuski pisarz, arystokrata, przyjaciel Marcela Prousta. Jego również ścigała przeszłość… I wtedy właśnie Coco Chanel zaczęła opowiadać mu o sobie.
„Coco zaprasza was wszystkich”
Znali się od dawna. Jeszcze z czasów, gdy wielka projektantka stawiała dopiero pierwsze kroki w świecie haute couture. Była dość samotna, ale nielicznych paryskich znajomości już można było jej pozazdrościć. Dzięki Misi Sert, córce rzeźbiarza Cypriana Godebskiego, muzie i opiekunce wielu artystów, w salonie przy rue Cambon przewijali się dyplomaci pokroju Philippe’a Bertholeta, muzycy, tancerze, rzeźbiarze, malarze, pisarze. Same wielkie nazwiska: Erik Satie, Serge Lifar, Georges Braque, Jacques Lipschitz, Picasso, Cocteau, Cendrars.
Z biegiem czasu grono zaczęło się powiększać. Dołączyli między innymi Dali, Strawiński, Diagilew. Z Dalim się zaprzyjaźniła, Strawiński, „wtedy młody i nieśmiały”, zalecał się do niej. „Igorze, jesteś żonaty — mówiła mu — kiedy twoja żona Catherine się dowie…”, na co Strawiński z rozbrajającą szczerością odparł: „Ona wie, że cię kocham. Niby komu, jeżeli nie jej, mógłbym się zwierzyć z czegoś tak wielkiego?”.
Diagilew zachodził na rue Cambon „po balecie, na szybką, późną kolację, pozostając w spiętej klamrą brandenburskiej pelisie z futer zwierząt syberyjskich, w której tak często karykaturował go Cocteau. Nie zdejmując białych rękawiczek, brał jedną czekoladkę. Potem ulegał, opróżniał pudełko; jedząc, unosił swoje masywne policzki, ciężki podbródek, jadł aż do mdłości i potrafił przegadać całą noc”. Drzwi mieszkania Coco były szeroko otwarte i często można było usłyszeć Misię mówiącą: „Coco zaprasza was wszystkich”.
„Przyjaźń we Francji jest jak loteria”
Właśnie, Misia. To ona jako jedna z pierwszych poznała się na geniuszu Gabrielle Bonheur Chanel, pomogła jej zaistnieć w kręgu paryskiej bohemy i zabrała w podróż do Włoch. Ją jedną Coco uważała za przyjaciółkę. Kochała „swoją Polkę” za jej wady. Za żywioł samozniszczenia, za brak wyczucia proporcji, wieczne, a niesamowicie zabawne intrygi, nieprzyzwoitość przy jednoczesnym zachowaniu niewinności… Tak bliskiej relacji nie nawiązała nawet z Colette, z którą dzieliła imię oraz podobnie smutne i biedne dzieciństwo na prowincji. Wiele czasu spędzała w jej towarzystwie i lubiła ją… „z jej stopami apostoła i jej akcentem”. Dodawała przy tym kąśliwie: „niepotrzebnie pozwoliła sobie na roztycie”. Nie darzyła kobiet przyjaźnią. Może to wpływ dzieciństwa, wczesnej utraty matki, czasu spędzonego u znienawidzonych ciotek, może kwestia rywalizacji z innymi kobietami. Unikała nawet tych, które kupowały jej kreacje. „Kiedy jakaś klientka upierała się, żeby mnie zobaczyć, chowałam się w szafie.” Przez całe życie uważała, że „każda zobaczona klientka, to stracona klientka”.
„Marzyłam o podpaleniu stodoły”
A kobiety z jej dzieciństwa? Najpierw matka. Krótko. Za krótko. Chanel traci ją, gdy ma zaledwie sześć lat. Zostaje kilka wspomnień. Między innymi takie banalne, ale jednak dojmujące: odwiedziny u wuja z Issoire. Pięcioletnia Gabrielle wraz z siostrami, zamknięte w pokoju, świetnie bawią się odklejaniem odłażącej od ścian tapety. I tak aż do sufitu! Szczyt przyjemności! Matka, widząc tę katastrofę, płacze, nie mówiąc ani słowa. „Żadna reprymenda nie zrobiłaby na mnie takiego wrażenia. Uciekłam, wyjąc z bólu”, wspomina po latach winowajczyni.
Niedługo potem matka umiera, ojciec wyjeżdża, by nigdy już nie wrócić, a Gabrielle trafia do ciotek w Owernii. W domu jest brudno, bo oszczędza się na praniu. Oszczędza się także na jedzeniu, mimo zasobnej spiżarni. Głód. To wryje się w pamięć na zawsze. Zamiast objadać się wiszącymi nad kominkiem salcesonami, Chanel karmi się czytaniem. Na strychu ma swoją bibliotekę. Namiętnie czyta powieści w odcinkach i uczy się na pamięć całych zdań. „Te powieści uczyły mnie życia: karmiły moją wrażliwość i moją dumę”. Niekochana przez ciotki, chce się odegrać. Fantazjuje o podpaleniu stodoły. Jest krnąbrna, podkrada jedzenie, podsłuchuje pod drzwiami. Jest zbuntowanym dzieckiem, dlatego potem będzie „zbuntowaną kochanką, zbuntowaną projektantką, prawdziwym Lucyferem”. Co szczególne, przed obcymi trzyma fason, więc mówią, że ma dobre maniery. Ciotki mają dla niej tylko jedno słowo: „Skończysz w biedzie”.
„Szastałam milionami”
Myliły się. Biedna sierota dorobiła się milionów, o jakich mógłby pomarzyć niejeden arystokrata. Wydawała je lekką ręką. Uwielbiała kupować. Nie żałowała pieniędzy na przyjaciół. Spotykała się z wieloma bogatymi mężczyznami, ci kosztowali ją najwięcej. Miała gest. Pewnego dnia zaprosiła do Monte Carlo swojego księgowego wraz z rodziną. Zaprowadziła go do kasyna. Przegrał wszystko, a dwa miesiące późnej w rachunkach firmy pojawiła się dziura. Okazało się, że pan Arsène odnalazł w sobie instynkt gracza i spędził jeszcze dwie niedziele w Monte Carlo. W przedmowie do książki Paul Morand pisze o gniewnym pauperyzmie Coco, który stał za jej rozrzutnością: „Chanel nie tylko bywała zapraszana, ale poniżała swoich gospodarzy, płaciła rachunki hotelowe za wielkich książąt, przemieniała księżniczki w służące. Jej zemsta sięgała aż do przedmiotów: upokarzała futro z soboli chowaniem go pod podszewkę, skalpowała fryzury, gasiła jedwabie neutralnym dżersejem, podmieniała żywe kolory na stonowane barwy kombinezonów spadochroniarzy. Jej odmowa wyjścia za Westminstera była być może niezamierzonym sposobem na przyćmienie Trafalgaru i Waterloo? Jej gniewny pauperyzm bawił się nawet w obniżanie wartości kamieni szlachetnych przez zastępowanie ich zwyczajnymi kamieniami, skłaniał ją do pożyczania na bal szafirowych kolii biednym dziewczynom (które następnie oskarżała o kradzież biżuterii)”. Mimo milionów i milionowych znajomości do końca życia była samotna. Miała tego bolesną świadomość, ale nie przeszkadzało jej to twierdzić, że za nic w świecie nie chciałaby mieć innego losu niż ten, który przypadł jej w udziale. „Je ne regrette rien…”.
92